Nie tak dawno, dawno temu, za siedmioma hałdami, za siedmioma hutami było sobie Królestwo, w którym panował zgodę i bigos miłujący Król Bul. Lud owej krainy tak swego władcę kochał, że to właśnie jego wskazywał jako swego faworyta we wszelakich turniejach plebejskiego poparcia. Nawet sam Cesarz, niegdyś książę Kaszubski herbu Słońce Peru, nie cieszył się taką sympatią gawiedzi. Ale to nic dziwnego, bo pięcioro dzieci, ani wąsa nie miał a i „ho, ho, ho” nie wołał.
Bul posiadał cudowny sztandar z napisem „By żyło się lepiej”. Magiczny to był artefakt. Im bliżej niego się stało tym większe dobrodziejstwo na człowieka spływało. Rzecz jasna w pierwszej kolejności na królewskich dworzan, potem na giermków, ich sługi, et cetera, et cetera, aż w końcu na prostego chłopa pańszczyznę w korpo-gildiach odrabiającego i święcie wierzącego, że gdyby nie szczodrość Króla Bula jego los podobnym byłby do losu chłopa łotewskiego. A przecież w Królestwie zimnioki były, i szczaw, i mirabelki – słowem: wszystko co do powszechnej szczęśliwości potrzebne.
Niestety rządy miłości Króla Bula i jego Kanclerza nie wszystkim się podobały. Nie brakowało awanturników i renegatów. Zwłaszcza na południowym-wschodzie Królestwa, gdzie gór wiele a lud ciemny w ciemnogrodach pochowany. I tak oto grasował po lasach Ruch Plemienny. Jego wodzem był rycerz-rozbójnik, który słynął z tego, że zamiast mieczem walczył bosakiem. Zwano go Czarnym Zawiszą. Czarnym dlatego, że czarną magią się parał demony nacjonalizmu przywołując. Była też inna szajka – Wiec Nowej Prawej Ręki. Miała ona swego własnego krula. Miała też najsilniejszego człowieka w Królestwie, który raz, gdy napił się za dużo okowity, jedną ręką rozniósł cały oddział królewskich gwardzistów. Taką miał moc. Ale ani Wiec Nowej Prawej Ręki, ani Ruch Plemienny nie mogły się równać z bandą zbója Jarkacza, która największe bezprawie i największą niesprawiedliwość szerzyła. Podpalała ona Królestwo wioska po wiosce, a królewski sikawkowy kmieć Waldek miał potem nie lada problemy z gaszeniem tych pożarów.
Najazdy band Jarkacza trwały latami i gdyby nie przebiegłość kmiecia Waldka, to i cały kraj stanąłby w płomieniach. Otóż razu pewnego, zebrał on chłopów, w tym sołtysa Janusza i przedstawił pewien plan – plan na miarę Piasta Kołodzieja. W Królestwie zbliżały się wybory. Mieszczanie wybierali burmistrzów i rajców, chłopi sołtysów i ławników. I rzekł kmieć Waldek: „Chopy! Weźta coś zróbta, bo szumiom knieje, że Jarkacz weźmie wieś i bydzie nowy sołtys. Już tera mu pół wsi służy.” I strach blady padł na zebranych, a najbardziej na sołtysa Janusza, który zawołał bezradnie: „Co robić? Co robić?”. Ale kmieć Waldek miał już odpowiedź na to pytanie…
Otóż w lesie za siódmą rzeką i drugą autobaną wybudowaną przez legendarnych budowniczych dróg, mieszkała czarownica. Była to prawdziwa czarownica z kurzajką na nosie i w kapeluszu na głowie. Przez długi czas mieszkała w stolicy Królestwa, gdzie zgłębiała tajną sztukę publicznych relacji. Gdy jednak przestała się wyróżniać w tłumie hipsterów postanowiła wrócić do lasu. Znała ona wszystkie pytania i wszystkie odpowiedzi. Mówią, że to za sprawą gogli, które nosiła na nosie. Ona to dała kmieciowi Waldkowi magiczny proszek ukryty dla niepoznaki w kołczanie prawilności. Ten właśnie proszek pokazał sprytny sikawkowy zebranym chłopom.
„Chopy!” – rzekł Kmieć Waldek – „To jest pył gupoty. Rozsypta to przez lewe ramie po wsi, a wygrana nasza”.
Jak powiedział, tak zrobili. A potem przez 7 dni i 7 nocy działy się dziwa nad dziwy, cuda niewidziane. Wszyscy prócz kmiecia Waldka i jego kompanów we wioskowych głupków się pozamieniali. Nie tylko podpisać się nie potrafili, ale nawet poprawnie krzyżyka postawić. A i jeszcze przez tydzień głosów zliczyć nie mogli. Co z tego wyszło nie trudno się domyślić.
Chłopy przechytrzyły zbójcerzy, wybory wygrał sołtys Janusz, a kmieć Waldek żył sobie spokojniej bo od tej pory miał mniej pożarów do gaszenia.